Bartek Bogusz
15 lipca 2021
Nie dość, że były to pierwsze moje doświadczenia pod namiotem tego wspaniałego przedsięwzięcia „Przerób – My”, ale również odezwał się we mnie gen rzeźbiarza. Gen, którego obecność podejrzewałam już od jakiegoś czasu. Gen, za którego przekazanie odpowiedzialny jest mój ojciec. Rzeźbił sporo, zawsze lubił majsterkować, dwie prawe ręce.
Na imprezie, pod namiotem z pewną dozą nieśmiałości i lekkim podenerwowaniem zaczęłam rozpakowywać swoje toboły – a było tego sporo, bo kompletnie nie wiedziałam z czym będzie mi się zmierzyć i kompletnie nie miałam pomysłu co robić. W tobołach było WSZYSTKO!!! Na szczęście napięcie zaczęło mijać jak tylko dopuściłam do siebie atmosferę panującą wokół. Wszyscy się witali, uściski na powitanie, jak u cioci na zlocie rodzinnym. Ja poza MPNM Jackiem i Jego córką Laurą nikogo nie znałam. NIKOGO! No i vice versa. Ale wszyscy z uśmiechem na twarzy i z szeroko otwartymi ramionami powoli wchłaniali moją nieśmiałą osobowość do swojego kręgu.
No ale do sedna. Chciałabym się z Wami podzielić moimi odczuciami nie tyle odnośnie atmosfery, ale przede wszystkim odczuciami z dziewiczego spaceru w krainie artystycznej obróbki drewna.
Koniec końców wymyśliłam sobie, że wyrzeźbię sobie jakiegoś konia. Taki tam skromny pomysł. Dla niewtajemniczonych – kocham konie i wszystko co jest z nimi związane. Maluję i rysuję je od zawsze, także ich anatomia nie jest mi obca. Kolega podarował mi kawał lipy no i się zaczęło… W głowie widziałam już, jak ją obrabiam sprawnie i szybko jakimś miłym i przyjemnym sprzętem z silniczkiem. Ale hola, hola. Dobry, doświadczony Wujek Jacek MPNM (Mentor Praktycznych Narzędziowych Majstrów) pokazuje mi dłuta i instruuje jak się ich używa. Dłuta! Rozumiecie?! Ja do tej pory nie wiem czemu dałam się w to wrobić. Dla mojego szybkiego umysłu oraz niecierpliwych rąk dłuta niekoniecznie znaczyły dobry wybór. Okazało się, że do wyciosania bryły jakkolwiek zbliżonej do głowy konia są idealne! I jeszcze ten młoteczek.
W swoich rękach miałam Dłuta Kirschen. Były to pierwsze dłuta z jakimi miałam styczność, także nie mam możliwości porównania ich do jakichkolwiek innych. Wygodnie się je trzymało. Rękojeść nie za długa, nie za krótka. Ostre po maksie! I co tu jeszcze zrecenzować – prędkość obróbki proporcjonalna do siły i częstotliwości skierowanej z mięśni rąk własnych. Jak już po 50 lub 60 uciosach wyszło mi jedno cięcie równiutkie od góry do dołu to byłam w siódmym niebie. Po kilkudziesięciu (?) minutach rytmicznego stukania wyciosała mi się bryła. Niestety chyba tylko ja widziałam w tym głowę konia.
Jakby ręcznych narzędzi było mało – mój Master wręczył mi piłę. Na piłach też się znam. Piła wyglądała raczej jak ząbkowana paca do wkładania pizzy do pieca. No – trochę mniejsza. Po wręczeniu przyszedł czas na mentorskie przedstawienie owej piły. Okazało się, że jest to wyjątkowa piła – piła japońska, ta akurat od Wolfcrafta. Od standardowych pił używanych zazwyczaj odróżniało ją ustawienie zębów. W przeciwnym kierunku niż te piły, które znamy z życia codziennego. Japończycy są tacy mądrzy, że wpadli na pomysł, żeby ciąć w ruchu posuwistym „do siebie”. Eliminowało to wyginanie (falowanie) piły podczas normalnego cięcia „od siebie”, no i co najważniejsze można było włożyć mniej wysiłku żeby upiłować co trzeba. A cięcie po tej pile było nie byle jakie. Równe, gładkie – i-de-al-ne! Mądrzy ci Japończycy – szkoda, że nie wpadli na pomysł, żeby zabezpieczać swoje auta przed solą używaną u nas zimą i żeby nie rdzewiały w zatrważającym tempie – taka drobna dygresja.
Gdzie się udało tam popracowaliśmy piłą (wsparcie nowego Kolegi Narzędzioholika się przydało – dzięki Wudziu). Z tego co wyszło z tego przycinania trzeba było w końcu porzeźbić tak żebym nie tylko ja wiedziała co to będzie.
Pierwsze co wpadło w moje ręce to multiszlifierka Dremel 8100.Tego typu narzędzie nie było moim pierwszym. Ale to co otrzymałam do pracy to był dla mnie kosmos. Oczywiście akumulatorowa. Akumulator 1,5Ah, silnik 7,2 V. Bardzo wygodne i lekkie urządzenie (niecałe 0,5kg). Regulacja obrotów od 5000 do 33000 rpm – 10 prędkości. Uchwyt miękki, wyprofilowany, szlifierka dobrze leżała w ręku i precyzyjne ruchy nie stanowiły najmniejszego problemu. Okazało się, że w zestawie jest dodatkowy uchwyt! Nakładka ułatwiająca operowanie narzędziem. Rzeczywiście było bardzo ergonomiczne, ale niestety dla mnie jednak praca bez niego była wydajniejsza – pewnie kwestia przyzwyczajenia. Nie liczyłam jak długo udało się popracować na jednym akumulatorze, ale było to w miarę długo. A jak się wyczerpał to na naładowanie czekałam niecałą godzinę. Wypróbowałam wiele końcówek – tnących, ściernych, polerujących, diamentowych – nawet kamień szlifierski poszedł w ruch. Tak – do drewna. Jak szaleć to szaleć. Trzpienie w uchwycie były stabilne, nic się nie odchylało na boki. Dawało to dużą precyzję działania. Później mogłam porównać Dremela 8100 z mniejszym bratem – Dremelem Lite. Akumulator niewymienny, ładowany przez USB. Pojemność 2,0 Ah. Czas ładowania już dłuższy – bo 2g45min. Ale szlifierka lekka jak piórko. Maksymalne obroty to 25000 rpm (min 8000) 4 biegi, płynna regulacja. Oczywiście stabilizacja końcówek jak u większego brata bez zastrzeżeń. A co najważniejsze w jednym i w drugim Dremelu – wymiana końcówek bez żadnego osprzętu – klucza, który zawsze ląduje w innym miejscu i nie daje się znaleźć jak trzeba zmienić trzpień.
Na stole stała szlifierka taśmowa Dedra DED 7718. Cóż to była za moc! 375W. Praca zero – jedynkowa, żadnej regulacji – może i by się przydała. Prędkość obrotowa 2800 rpm. Szerokość taśmy 110mm. Z prędkością ruchu papieru około 30km/h szybko zaczęła obrabiać krzywe ranty mojej rzeźby. Z uwagi na tę prędkość trzeba było się trochę posiłować, żeby utrzymać rzeźbę w stałym kontakcie z taśmą. Zbyt nieśmiałe i lekkie trzymanie powodowało odbijanie się od powierzchni niczym motocyklista stykający się z asfaltem podczas upadku przy dużej prędkości (pamiętajcie o zakładaniu zawsze odpowiedniej odzieży oraz kasku do jazdy na motocyklach! ) Lżejsze porównanie – puszczanie kaczek na wodzie.
Powoli zaczął się wyłaniać proporcjonalnie zbudowany kształt końskiej głowy. Sama maszyna duża i głośna, niczym magiczny pył rozsiewała wokół siebie… pył drzewny. Ale. Ale maszyna sama w sobie ma możliwość podłączenia odkurzacza. Ale nr 2 – pomimo tego pył wchodził w każdy zakamarek urządzenia. I niestety ciężko się ją czyściło. Nawet możliwość podniesienia ramienia roboczego nie dawała wystarczającego dostępu, aby pozbyć się całego pyłu. A powiedzmy sobie szczerze – operowanie i potrząsanie na różne sposoby 24 kilogramowym narzędziem nie jest łatwe. Ale nr 3 – przy takiej wadze nie było mowy o przesuwaniu się maszyny po stole.
Pierwszego dnia wykorzystałam wszystkie dostępne wówczas narzędzia. Wróciłam później do Dremelków, do piły japońskiej, dłut i z braku czegoś innego tak sobie kombinowałam.
Wiedziałam, że na pewno jest coś co by mi pomogło jednocześnie precyzyjnie oraz szybko pracować w tej lipie. Dnia następnego otrzymałam do testów szlifierkę taśmową mniejszego kalibru – ręczną. Ryobi R18PF-0. Szerokość taśmy 13mm, prędkość ruchu papieru jeszcze szybsza bo prawie 40km/h! Pył również był wszędzie. Maska nieodzowna. Ale w przeciwieństwie do szlifierki stołowej wystarczyło po użytkowaniu na nią dmuchnąć i już była czysta. Gorzej z ubraniem i otoczeniem. Szlifierka bardzo lekka (1kg), wygodna, boczny uchwyt pozwalał na precyzyjne dociśnięcie do szlifowanej powierzchni. Niestety – to co lubię – praca w ręku z taką mocą nie była łatwa. Do mocniejszej, a co za tym idzie szybszej obróbki już się przydały ściski i stół warsztatowy. Wymiana taśmy ściernej prosta jak budowa cepa. Bez żadnych kluczy. Klik i otwarte – klik i zamknięte. Łagodny rozruch. Regulacja obrotów niewielka, bo tylko 2stopniowa. 260-630. Ale akurat, żeby podziałać odpowiednio do potrzeb. Wygodna blokada włącznika – odciążająca dłoń, dzięki czemu można się skupić na manewrowaniu. Bardzo mi przypadła do gustu ta szlifierka, również w pracy z ręki dużo dzięki niej osiągnęłam. Jedyny minus – przy mocniejszym dociśnięciu – mimo możliwości regulacji napięcia – taśma trochę się przesuwała. Na szczęście dość szybko za pomocą małego pokrętła można było nawrócić ją na właściwy tor. Jeśli miałabym do niej dostęp pierwszego dnia to rzeźbę drugiego dnia czekałoby tylko malowanie.
1) lepszy plan i inna kolejność użycia narzędzi:
– piła japońska
– dłuta
– szlifierka taśmowa stołowa
– szlifierka taśmowa ręczna
– multiszlifierka
Dwie ostatnie naprzemiennie – do uzyskania oczekiwanego kształtu.
2) odpowiedni ubiór, szczelny (łącznie z czymś na głowę – szczególnie jak ma się długie włosy) – koniecznie nogawki spodni zachodzące na buty, inaczej pył będzie również w butach niczym piasek po zabawie w piaskownicy.
Jeszcze do tego zestawu dodałabym multitoola z końcówką tnącą i szlifierską deltą.
Powiem szczerze – w półtora dnia zafundować sobie taki przekrój i spontaniczną zabawę w drewnie to cos pięknego. Jeśli działacie narzędziami ręcznymi spróbujcie dla odmiany – nieszablonowo dla siebie 😊 – elektronarzędzi. I na odwrót – zamienić ryk silnika na rytmiczne stukanie lub ruchy posuwiste.
Rzeźba moja niestety czeka jeszcze na wykończenie i zdradzę Wam sekret, że głowa konia to dla mnie ograniczone wyzwanie – w trakcie rzeźbienia wkradł się pomysł, żeby ulepszyć konia do rzeźby funkcjonalnej. Mam nadzieję, że niedługo będę mogła podzielić się z Wami tym sekretem i moją pierwszą w życiu rzeźbą już w ostatecznej formie.